Kto jest bez winy…

Black Friday, Black Week, Sale 50%, końcówki serii, sezonowa wyprzedaż… Niech rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie skusił się na te zakupowe okazje. Sama mam na sumieniu tyle grzeszków konsumenckiej niefrasobliwości, że gdyby w dekalogu był punkt: „Nie trwoń pieniędzy na głupoty”, nie wyszłabym z piekła po wsze czasy. Gdyby faktycznie istniało takie przykazanie i byłoby piekło, to producenci smoły nie nadążaliby z dostarczaniem jej w czarcie otchłanie. Wystarczy tuż przed weekendem zerknąć na parkingi przed marketami, handlowymi pasażami czy galeriami. Właśnie – galeriami. Jak łatwo i szybko słowo, zarezerwowane dla przybytku ducha stało się synonimem świątyni konsumpcji.

Doczekałam czasów, kiedy to, co jako dziecko oglądałam w zagranicznych katalogach, w lepszym, nowocześniejszym i realnym wydaniu dziś leży na uginających się sklepowych pólkach. Jako kilkulatka z szeroko otwartymi z zachwytu oczami wertowałam strony niemieckich Quelle czy innych Neckermanów i „zamawiałam” w wyobraźni to, o czym marzyłam. Chciałam być dorosła, mieć dużo pieniędzy i żyć w świecie z katalogów.

Dziś rolę katalogów przejęły reklamy w sieci. Chcąc nie chcąc, rzucam okiem na podsuwane mi przez sprytne algorytmy kolejne sukienki, buty, torebki, kremy do prasowania zmarszczek, wyszczuplające herbaty, majty wypłaszczające boczki i inne rzeczy, które według wirtualnego akwizytora mieć powinnam. Ile razy daję się skusić na te sztuczki! Ile razy kupuję coś, czego mieć nie muszę, bo zapełnia mi tylko już i tak pękatą szafę, ale samo kupowanie nakręca moje emocje, a późniejsze oczekiwanie na kuriera lub wyprawa do paczkomatu dopełnia wszystkiego. Przez chwilę jest fajnie.

Myślę o tym z poczuciem winy, bo wiem, że w kupowaniu, wręcz kompulsywnym nabywaniu rzeczy nie ma nic dobrego. Ani dla mnie, ani dla środowiska. Próbuję się tłumaczyć tym, że być może rekompensuję sobie w ten sposób czasy dzieciństwa, kiedy na pólkach w sklepie leżały kurz i powietrze, a gdy „rzucano” atrakcyjny towar, nigdy nie było pewności, czy dla stojących w kolejce wystarczy tych dóbr.

Dlatego oszczędzało się. Nie tyle pieniądze, bo one miały niską wartość nabywczą, ale rzeczy. Ozdoby świąteczne kleiło się z bibuły i kolorowego papieru. Nijakie koszulki, farbowało się domowym sposobem. Niekształtne spodnie, samodzielnie przerabiało. Dziurawe swetry i skarpety cerowało się, rozklejone buty reperował szewc, rajstopy, w których „poszło oczko”, nosiło się do repasacji, zepsute parasolki „reanimował” fachowiec. Do naprawy trafiały młynki do kawy, miksery, nie mówiąc już o telewizorach.

Dziś nikt sobie nie zawraca głowy naprawianiem zepsutych przedmiotów, łataniem dziurawej odzieży. Po prostu kupuje się nowe, bo jest, bo można, bo nas stać…

 I ta nowa tradycja nie dotyczy tylko rzeczy, ale i ludzi. Zepsutych relacji też nie chce się już nam kleić, wyrzucamy ze swojego życia tych, u których znaleźliśmy rysę, defekt, którzy się znudzili, rozczarowali, zirytowali nas. Czy po prostu przestaliśmy z nimi być szczęśliwi. Bo teraz poradniki mówią, że wypada być szczęśliwym.  Za wszelką cenę.  Nieważne czy to Black Friday czy Blue Monday.

Udanych zakupów życzę 😉

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *