Jeszcze 2 dni i będę się pakować do pracy. Dwa tygodnie ferii mijają jak zwykle, czyli szybciej niż dwa tygodnie pracy. Tym razem jednak byłam wyjątkowo mądrzejsza i z obowiązkami zawodowymi uprałam się w pierwszym tygodniu tak zwanego wolnego czasu, więc od poniedziałku zasadniczo wypoczywam. Szkoda, że przegapiłam zimę i kiedy zrzuciłam z siebie balast matur próbnych, analiz i sprawozdań, nastała jesień. Wiatr wyje jak nie przymierzając w listopadzie, deszcz sieka po szybach, błoto niczym w Serbinowie… Nic tylko siedzieć i czytać. Wreszcie mogę sięgnąć po książkę, którą – niesiona sentymentem – kupiłam niedawno na aukcji. Gdy zobaczyłam ofertę, otworzyły mi się te szufladki w pamięci, w których przechowuję miłe doznania z dzieciństwa.
Jest kilka takich książek, do których mam większy sentyment niż do innych czytanych w okresie młodości. Na pewno wśród nich są „Dzieci z Bullerbyn”, cała seria z Panem Samochodzikiem (ubolewam nad ostatnią adaptacją jednej z tych powieści), jest tam też broszurka „Jak cało i zdrowi przyszedłem na świat” (świetna lekcja wdż), „Leksykon. Wyrazy ważne, trudne i ciekawe” oraz ta, o której chcę napisać, czyli „Trzeba umieć sobie radzić”.
Była to moja biblia, którą wertowałam regularnie z przyjemnością i ciekawością. Z tej książki uczyłam się, jak robić generalne porządki, co zrobić, gdy ktoś się poparzy, jak udzielić pierwszej pomocy, co zrobić, gdy wypadają włosy albo trzeba reanimować zniszczone buty. Praktyczne porady, jak słać łóżko, jak palić w piecu, jak usmażyć jajecznicę lub zrobić ryż na sypko, naprawić rower, majsterkować, odnowić stare meble w swoim pokoju – pewnie dziś niejednemu dziecku wydają się zupełnie niepotrzebne, ale kiedy ja byłam w dzieckiem, rzeczywistość była bardziej wymagająca dla młodych, od których rodzice czy ogólnie dorośli oczekiwali odpowiedzialności, zaangażowania w życie domowe i samodzielności. Książka uczyła też, jak sobie radzić z pakowaniem bagażu, jak pielęgnować ciało, ale też urozmaicić sobie czas wolny, bo podpowiadała, jak zorganizować przyjęcie dla rówieśników, by goście się nie nudzili. Uczyła piosenek, instruowała, jak zrobić przedstawienie teatralne za pomocą własnoręcznie przygotowanych pacynek…
Zastanawiam się, jak dziś ta książka zostałaby odebrana przez tak zwane pokolenie płatków śniegu? Pokolenie, które przerastają zadania praktyczne; generację, która świetnie radzi sobie w świecie cyfrowym, ale odcięta od zasilania, jest bezradna i zagubiona.
Nie piszę po to, by krytykować młode pokolenie, bo to już byłoby totalnie banalne. Moją intencją jest jedynie pokazać, że dziś szkoła i rodzina odpuściły sobie przygotowanie młodych ludzi do realnego świata, a biegłe poruszanie się po meandrach internetu, to jeszcze nie wszystko. Bo co się stanie, gdy zabraknie prądu?
P.S. Polecam rodzicom – kupcie swoim dzieciakom tę książkę, choć pewnie jest już nieco anachroniczna, i zobaczcie, czy było warto